SMALL TALK AT BUKOWSKA AND LIBELTA: A poet in Poznan. - Poetry Chapbook, 2012.

“Krabo” They say moon is the same for everyone Streets are hostile or friendly Nothing depends on your luck You exist cause you’re taught to...

Saturday, July 21, 2012

"Autostopowicz"

***
Mchem okryty wędrowiec
stoi w piaskach
rozgałęzia ramiona
widząc
słońce na przeciwległym brzegu
oplatające kręgi drzew
rzucone w plażę
syntetyczne chmury eksplodują
świat pokrywa się rdzą
oczy wędrowca
śledzą fale – teraz już nieistotne
błyski morza, rzucane przez zburzone
latarnie, nie przyciągną innych spojrzeń
niż wspomnień skamieniałych ramion
teraz wczepionych
w azbest, rzuconych w złoto dachów
i światełka przejeżdżających
transportów.

***
Z dachu naprzeciwko rozlega się
cichy świst punk-rocka
ktoś ćwiczy bass
a w skarlałym pokoju linoskoczka
syntezator rozpoczyna taniec
dziwna synchroniczność
splata z sobą trans poranka
wyrzucając w niebo
jedną nutę, miliony dźwięków
gdzieś daleko refleksyjne (jak w odbiciu) perkusje
transmitują dżungle Afryki
w oknie otyłe ciekawskie babsko
gotuje barszcz
wrzucając weń wszystkich przechodniów
i tych z przeciwległych okien
umorusanych niebem muzyków
a ja maluję graffiti
ze spodkami nad głową
i krzyczę do niej:
płomień!

***
Czy zaczęła się wojna, czy to tylko
Jowisz przemknął nam nad głową
z domniemanym basem boga, lub usłyszeliśmy wreszcie lud pierwotny, mijany na ulicy
plankton z betonu
ostatnie chwasty lata trawią soki
klinik i biurowców – ci, którzy służą pomocą, sami potrzebują jej najbardziej
słuchają niewłaściwych fal
wspinają się na niepoprawne góry
kiedyś należące do piórogłowych pereł
i grzęzną w samomyślnych receptach
na paniczne szczęście bladoskórego
demona
przykutego do maszyny – tam-tamy
biją.

***
Wcielam się we wszystkich
jednocześnie – nie uznaję granic materialnych
a ostatnio byłem tu w czerwcu
zapamiętałem pewne kwiaty
i galaktyki
z miast nie zostało nic
choć zbudowaliście nowe, nie
podobają się tak bardzo
słońcu, jak dawniej – i gwiazdy
wiszą nad inną głową, ale rybie łuski
dłoni pamiętają kontynenty
kiedyś wybite w górę, dziś okupowane
i wszędzie gdzie trwa wojna
trwonione jednym pstryknięciem
palców żywoty, lądujemy tu i teraz
wywoływaczu wojen spójrz – masz
oczy wczorajszego wybawcy – może wszyscy
macie te oczy – ja zachowam duszę
aspołecznego patrolu, i tak
przenicuję nadczłowiecze tkanki
pomylonych.

***
Z drugiej strony, pozdrawiają serdecznie
ocalone dłonie koneserów
rzucone wcześniej w bop
i czarno-białe filmy, teraz zapuszczają brody
i święcą się na proroków
beatu
świętych kanonicznych
aptek
tak, to modne w tym sezonie – polecają się
żurnale i ulotki zostawiane
pod drzwiami, wsuwane pod próg religijne uniesienia, dostarczane cyfrowo flesze
z drugiej strony, tak, z drugiej strony, pozdrawiają serdecznie odmłodzone monstra, przyklejone do warg gąbczaste kreatury, apostołowie bezrobotnych
pokoleń
kto zje z nami?
przepraszamy,
to nie nasza stylizacja
a, i Jezus opuścił budynek.

***
Miasto wydaję dźwięki
stłumione skowyty, pętle rozgardiaszu,
a nocą,
przeraźliwe wrzaski
ciszy, morderstwa
na widelcu mostowego wędrowca
przebył długą drogę z plaży
i stał się kamieniem
rzuconym w rynsztok alchemii
ku uciesze dźwiękostrady
nielinearnego tworu, jakim jest
każda miejska struktura, nieważne
ile włożysz koloru
wszystko pożre deszcz
jest on też zbawicielem miast
teraz i na zawsze.

***
Słowa ukradzione ptakom
nie są słowami zachęty
wolności, ani nadziei
choć ktoś, kto kradnie je po raz
pierwszy, może pomyśleć
że odkrył smak języka bogów
naprawdę jednak
wgryzł się w jabłoń opresji
w korę, nawet nie w owoc
na którym przesiaduje stworzenie
i zapomniał na chwilę, kim jest on
i ptaki, strzępami mięsa
zawieszonymi w powietrzu, aspirującymi
(choć to tylko my) do gracji
ptaki posiadły ją naturalnie
są kolejnym dźwiękiem
przepuszczonym przez filtry
ignorancji, i, jeśli szczęśliwym,
wpisanym w libretto
dżungli.

***
Pierwsze linie brzegowe – kto
dostrzegł karawany, kto nakazał
im ruszyć, jakie siły spętały księżyc – zmuszeni
jesteśmy wierzyć, kawał skały toczący
oceany
co zmusiło do podróży
zastygłe pierwiastki
która molekularna potęga
przejawia się w cyklach
i czyja śmierć
otwiera drzwi przed nowym
które nowe
przychodzi nieproszone
i kto opłaca śmiertelne karnawały, gdzie
pędzą tancerze, po jakich
skalach przemykają muzykanci
kto wybiera słowa
i które usta przemawiają
słońcem
te proste pytania dziecka
zakłopotały niejednego faraona.

***
Faraon stał się
autostopowiczem
w przeciwsłonecznych okularach Brando
przebył galaktykę kolejnymi ciężarówkami
i poznał country od podszewki
całował kierowców jutrzenką
nigdy nie był poważny
pokochał dźwiękostrady
i zebrał gwiazdonośne kwiaty
świętokradztwa
a w kinie drogi odnalazł
słońce, którego bez powodzenia
szukali jego ojcowie – piramidy już nie są
modne, teraz mamy
motocykle
i chcę do końca życia
pisać o nich piosenki
o śmieszny faraonie
czy nie wiesz, że zostało to już
zrobione?
nieważne, odpowiedział – oni wciąż
widzą we mnie władcę.

***
Wędrowiec złożył wspomnienia
w mgławiczną ćmę
wypuszczając ją w zmierzchające niebo
powiedział: szukaj świec
przeznaczeniem wspomnień jest
płonąć, a ja życie w tobie
zmieściłem – ćma mknęła, za
niemy horyzont, czując brzeg
tuż za oknem – tego brzegu
ja nie przekroczę, westchnął wędrowiec
za stary jestem
może któryś kierowca
przechwyci moje ciało
i odstawi je sprawnie do egzotycznej
jamajskiej kostnicy
tak, to byłoby wspaniałe.

***
Muszle i miasto – dalekie tramwaje
podłapały tempo duszy, i na pantografach
niosły jej pieśń, młody
anonimowy poeta znalazł miejsce
usiadł, posłuchał nocy
i z podniesioną głową odszedł
w jej czasze, i pełne wina westybule
śmierci – trwało meksykańskie święto
i mimo, że Europa tętniła własnym
pulsem, wciąż prześwitywała woń
trupiowonnych perfum południa
dzikiego, niesplądrowanego
ostępu, na pustej, podmiejskiej
plaży, za dnia pełnej turystów – zgadnij,
jakie to miasto? – drwią tramwaje, a kto
wsiadł na pokład? Bym przysiągł, że
Artur.

***
Wiadomość komicznej wagi: kupiłem
krawat, wyprałem go w najbielszym odcieniu
bieli i poszedłem na spotkanie Wędrowca
wiele o nim słyszałem
obawiałem się burzy i wieńców kwietniowego
śniegu, w zamian jednak
spotkałem młodego, buńczucznego chłopca
z gitarą i harmonijką ustną
który pisał piosenki w starej,
Amerykańskiej tradycji
dyskutowaliśmy o Farinie i Guthriem,
o Williamsie, a czas płynął miękko
kocim krokiem bluesa
kiedy poznałem jego kobietę i kobiety jego
kobiety – było bardzo miło, a na pamiątkę
dostały krawat, do diaska,
chyba już widziałem ten film
tyle że ja się zaraziłem.

***
W pięknie spienionym oceanie
stoi gargantuiczny głaz, wodorostem
obrośnięty pył, tak stary
i oszlifowany, że aż nierealny – błyska
czasem światłem – odpowiada
Aleksandrii, przemierza wszechświat
w pustych ciałach
niesiony krwią drogi
wciela się w istnienia
istnieje by się wcielać, i uśmiechać
się do chmur – jestem jak one,
spiszcie mój pamiętnik.

No comments:

Post a Comment