SMALL TALK AT BUKOWSKA AND LIBELTA: A poet in Poznan. - Poetry Chapbook, 2012.

“Krabo” They say moon is the same for everyone Streets are hostile or friendly Nothing depends on your luck You exist cause you’re taught to...

Saturday, July 21, 2012

"Berliński Puls"

***
Jestem wypalony – powiedział młodzieniec
wysklepiony w dziurkę od klucza
przez niego prześwitywał orgazm
wczorajszego pasikonika
i o ile nie wiem, kto wzburzył jego włosy, o tyle
pewien jestem, że jechał tym samym u-bahnem
co ja, w przeciwnym kierunku
zadając niewygodne pytania
nieistniejącym konduktorom
jestem wczorajszy – stęknął, patrzywszy w puste
oczy kobiety w markowym garniturze
słuchał cygańskiego grajka
w repertuarze irlandzkim, i jego czas się kończył – było
mi żal młodzieńca – mój czas się nawet nie zaczął
zaciąłem się przy goleniu i strużka krwi
wciąż wisiała na podbródku
rzuciłem grajkowi markę, chciałbym być nim
i znów mieć pięćdziesiąt lat
byłem jednak znacznie starszy, a młodzieniec znów
westchnął – jestem przegrany – chłopczyku,
pomyślałem, nie masz skry życia
z natury – to nie kwestia lat, czy wypalenia, ale
spójrz na mnie, pięćsetletnie ścierwo
które wciąż pachnie
perfumami jutrzenki
i nigdy nie ma dość
przemyślanych, prawomocnych
kopnięć od starszych, usłużnych kolegów.

***
Skarby tego miasta
nigdy nie istniały
ono zawsze plądrowało
teatry tego miasta
wypełniała sztuka
nigdy niesczerniała
ulicą tego miasta
przechadzali się ludzie
wpatrzeni w kolaże
inkaskich łupieżców na kolumnach
antyku, gdzie teraz wisi złote uzębienie
malarze tego miasta
powielali szkice
architektoniczne, kopiowali modę
a muzycy spuszczali
wagnerowskie gromy
z wynajętych zatęchłych
lokali, w desperacji,
na co dzień pustych kamienic
woda w tym mieście i piwo
spływały czerstwą krwią
słowo w tym mieście
nie znaczyło nic
i dziś o tym mieście, nawet wspominki
archeolog nie usłyszy
dziś inne miasto tętni
bassowymi riffami, pastelem mooga
graffiti zstępujących poetów
i rapem nowych najeźdźców.

***
Niewygodne pytania
zasłyszane trzy ulice dalej
skierowały mnie do małej, przytulnej
włoskiej pizzerii, gdzie od razu
zaproponowano mi pracę – miałbym
przecierać stoły i podawać pizzę
z milionami nieskończonych
piosenek nad głową, z perspektywą pracy
za marne marki przez wiele długich
lat – zawsze jednak lubiłem Włochów, więc
przyjąłem propozycję
okazało się, że knajpa była przykrywką
dla lokalnej mafii
zawsze miałem szczęście.

***
Chmuro, chmuro – dokąd dziś zaniesiesz moje ciało? wczoraj byłem u twojej konkurentki
zostałem na tydzień
nie dokończyłem obiecanego wiersza, zresztą
nigdy nie pisałem sonetów
to był marny pretekst
dachu, dachu – skąd dziś zanurkuję w Landwehrkanal
i kto pożyczy ciepłą kurtkę, bym mógł upić się
w Görlitzer Park
za dużo chcę powiedzieć w jednym wierszu
księżycu, księżycu, zanieś mój cień do domu
i naparz mu dobrej herbaty.

***
Nieistotne brzegi, industrialne mury
kostki i kubiki, drwale, niesterowne okręty
groby i kebaby, Arcanoa i rury, dzwony
pustego kościoła – o północy przychodzi
niemy gość, bezcielesny trwacz
zasiada w moim bujanym fotelu
odpala moją fajkę
dziwi się „hasz?”, tak, odpowiadam
o czym dziś pogadamy?
wzdryga się, odkłada fajkę, dym bucha spod
kapelusza, „przynoszę wieści z miasta”
przepraszam, nie widzę tu żadnego,
bloki, antresole, parawany, falochrony – „nie, nie, to dalej na północ”, koryguje moje
ruchy po globusie – w tle płynie nieskrępowana
syntetyczna papka, nazywana
Szkołą Berlińską – nie widzę tu żadnej szkoły,
podnoszę rondo gościa, raczej bolesną
anonimowość w antyutopijnym państwie
które wyprzedza naszą przyszłość
i jeśli zostało jakieś „anty”
to niech nie usłyszy go twoja córka
nad ranem
z ust przyjaznych
funkcjonariuszy beztrwania:
niedzisiejsze prawa, podrobione druki,
staromiejskie stemple, farbowane lustra
wszystko to zbiera pętla
introspekcji.

***
Zużyłaś wszystkie ciała
schodziłaś wszystkie mosty
zdrapałaś wszystkie gwiazdy
i co masz teraz w dłoni? czyżby kontynenty
zmieniły kurs? czyżby świat roztrwonił
miłość? dlaczego jeszcze stoisz
z grabieżczym wzrokiem
szukając miejsca
kolejnego podboju?
gdybym to ja był kąskiem tego
co roztrwoniłaś
musiałbym paść martwy
jaki potwór pragnąłby jeszcze – energii
władzy, posiadania
i jeszcze nazywał się hipisem
tak nago i niewinnie wplecionym
w sofę.

***
Ktoś powiedział mi parę żyć temu
„twoje wiersze są o niczym”
a o czym miałyby być?
co tak szczególnego się dzieje?
kto tak szczególny się rodzi?
jaki temat nie schodzi
z bladego ekranu gazet i TV?
jeżeli dla kogoś „o niczym”
oznacza już „puls istnienia”, to dziękuję za komplement.

***
Neony – nie jest ich w nocy
wcale tak dużo
wieczne kawiarenki – wcale nie
rozbłyskują gorącym światłem
tanie kobiety – nie łatwo je
znaleźć
jeśli nie wiesz, gdzie właściwie
trafiłeś
z automatu na papierosy
wyłania się szklista, śluzowata
dłoń, szpon właściwie
i podaje paczkę Marlboro
ludzie – palą na myślenie
potwory – wszystkie pochowaliśmy
w czterdziestym-piątym.

***
Stalowa krew wylewa się na peron
elegancka dziewczyna odskakuje
przerażona – tłum kaszle ze śmiechu
to tylko pociąg „wczoraj”, szepczą
odbierając duchy z pokładu
ja też się śmieję, ale z uczuciem
mechaniczny rechot żab
nie jest czymś znanym
w kraju, z którego pochodzę
u nas krew wylano wcześniej
i nikogo nie szokują
nowoczesne pociągi.

***
Zanim postawi się komuś pomnik
pamiętajmy,
to tylko wycinki z gazet
w nich konie pchają powozy, a
spóźnione żarówki
docierają w końcu do celu
mnisi w skupieniu obserwują
gazowe morderstwo
podpalając swoje szaty
czy tak warto o tym wszystkim
pamiętać, czy nie lepiej
honorować chmury?
dzisiejszy pomnik
jest jutrzejszą obelgą
dzisiejsza wolność
jutrzejszą dyktaturą.

***
Powinienem pisać o górach
wyzwaniach, ekspedycjach
nie o samotności anten w szpikowanym
chromem zmierzchu, prowadzę jednak
z nimi dyskusję, a to obliguje…
niełatwo zmienić profesję dachowego
kota i poczuć odrazę do nocy – kinematograficzna otchłań wciąga bardziej niż niebo
w poranek taki jak ten
kiedy nie chce mi się nawet śnić o górach
nie wspomniawszy pisać.

***
Kiedy tylko rutyna puka
do lukrowanych drzwi, a wyświechtany
idiom frezuje oczy wczorajszym
papierosem, pora się wycofać
może na parę lat, zapomnieć o istnieniu
i „byciu sobą” – to tak horrendalnie amatorskie zadanie, że wypełnianie go
trawi flegmą wczorajszego króla
dzisiejszy chodnik kloszarda
na nim staje basista i odpala
funkową maszynę
od tego momentu nie liczy się nic – dam mu
tylko swoją wizytówkę – mam nadzieję,
że wpadnie do studia.

***
Niewolniku strony, nie rozpaczaj – sługo
swojej czaszki, odpal ostatnie świeczki
dziś pierwsza noc samotnego czuwania
postawiliśmy gwardię afrykańskich
bębnów pod twoim oknem
i gawędy szatana w piwnicy
zejdź łaskawie po rower
i odjedź w łuczywo Kreuzbergu
na czubku pustego kościoła klęczy Chuck Berry
słuchaliśmy go często tej zimy
śnieg spadł gdy zawyły syreny
potem było już za późno, by
odbić od brzegu.

***
U-bahn, s-bahn, tramwaj, linearne spotkania
puste miejsca siedzące
urzędniczy ton
luźnej semantycznie dyskusji
o korzeniach rock’n’rolla
anonimowy Murzyn, „chcesz skręta?”
synkopowane klucze ptaków
łabędzie, przymrożone
ciemne ciężkie piwo
lekkie serca darczyńców
domy bez skazy, te otwarte na zawsze, obmazane
krwią wielbłądów, narkotyczne wizje
ludzi wschodu.

***
Portret, w dwudziestu-jeden wariacjach
grafomański obraz
zapisany rolką tych samych wyrazów
ograniczony zasób słownictwa
zbyt mało energii, by wyłowić
rybę, zbyt mało weny, by kreować
metafory, zbyt wiele rozumu, by gotowych
nie przytaczać, otwieramy słowniki
i pławimy się w wulgaryzmach
uczą, że prosty język jest śmieszny
wysublimowani rybacy
wciąż trafiają na te same ości
w międzyczasie kefirowy zmiatacz czasu
objada ciało z boga.

***
Mój płaszcz rozmyśla – co jeszcze pozostało
w tym ciele, czego pióro nie spisało
co nie zostało odkryte w pożogach
jatki stulecia
kto wspiął się na inteligentną górę
i rzucił anioła
w mętlik rynsztoka
kto wielbił duchy
berlińskich niedociągnięć, choć politycy
chełpili się likwidacją pcheł
i komunistycznych konstrukcji
a w Pałacu wciąż rozbrzmiewa muzyka, ochłap władzy rzuca refleksy na rzekę
mim rozpoczyna spektakl
i naszczudłowi tancerze
przechodzą na drugi brzeg – ktoś stawia
rzeźbę, inny wizjoner
dekonstruuje miejskie pustkowie
cóż za wyświechtany slogan – w mieście
nic nie jest puste, wszystko powraca do formy
posłuszni jej trampowie i bardowie
już snują pieśni w pokornych
czterowersach, klasycznie europejskich
rytmach, pazernowładczych rymach
białasa, toczą wirus samotności
przez poduliczne sekretne komnaty
zaraźliwe automatyczne sekretarki
i wieczny pęd pióra wszelkiego
do śmierci jego śmierci amen.

No comments:

Post a Comment