Między placami
rzeka
z mostem skrzonym
trwaniem; skocznym bębnem
wagabundy, toczonego skrajem rynsztoka
w perłowy zmierzch
stąd widać
tradycyjne przyprawy
bopu; rzucane niemo skarbem
odwracalne śmierci wawrzyńców – klasyczne
formy kamienic, pełznące grzybem, pleśnią
w norę wczorajszych bram
przemierzanych przez księcia ulicznic
skrzy się
cukierkowo-plazmowym marazmem, klinicznym
uwiądem serca, dalekopiszącą małpą
zawieszoną na hali przepiórek – och, kto
mógłby spisać miasto, w pełni jego formy
w każdym tagu zostawionym na ścianie
każdy podkreśla byt; jak pies szczający
na kamień
drwi
sęp zawieszony
nad budynnym kształtem
człowieka; spijający pryzmat krwi
z przeklętego bursztynowego nieba
na które ktoś, niczym motyl – księżyc
przyszpilił, wydeptany skrawek skały
bramę galaktyczną;
egzotyczny
szlam jutrzenki, parafraza marokańskich
fletów; dziwne noce nastały, dziwne
płynne schody, po których dzień jak co dzień
wspina się getto
pijacki rewir zapomnień
pustych busów zawieszonych
między kiedyś a nigdy (północ a szósta)
z pustymi płaszczami wczepionymi
w fotele, tramwaje w dnienie, frantyczne
regaty chodaków, wracamy stamtąd, skąd
ostatnie majaki umierającego menela
równoważne są wierszom Rimbaud,
obrazy drwią z artysty
pniemy się skrycie
na dachy
gdzie wiersze piszą się same
anteny zbierają przekaz
wbity w dwuwiersz jak w palnik
błyskający ledwie widzialnym
odbitym światłem
kawy
No comments:
Post a Comment